Zrobiona z roztrzaskanego na kawałki szkła podłoga na wystawie Krzysztofa Bednarskiego jest w oczywisty sposób złowroga i niedostępna. Nie daje jednak widzowi szans na wycofanie. Oswojony już po chwili, odważa się wstąpić i stąpać po niej coraz śmielej. W ciemności, przecinanej ognistym rozbłyskiem, natrafi na wysunięte z osmalonej wnęki ściennej maleńkie porcelanowe rączki – relikt czy może zalążek ludzkiej obecności w tym mrocznym, pulsującym otoczeniu. Prawie nieuchwytne, zagubione w bezmiernej dysproporcji, pole napięć pomiędzy tym wątłym znakiem człowieka a tym, co go przytłacza i osacza, nasunie może myśl pełną lęku o bezosobowej, ale i osobowej nieobliczalności świata. Ale spacer po tej wystawie może skojarzyć się także z "małą destrukcją", ze zwyczajną dziecięcą frajdą rozgniatania szkła trzeszczącego pod stopami. Nie pytajmy więc autora, co chciał poprzez swoją wystawę powiedzieć, gdyż – poza przywołanym z Biblii tytułem – roztropnie nie chce on niczego orzekać, i wypiera się także intencji dramatycznej. Wystawa jest pytaniem widzowi postawionym, i tylko jego w nią wejście może nasunąć znaczenia.
W pracach Krzysztofa Bednarskiego – pomimo przywoływanych często odniesień do wielkich tematów dziedzictwa kulturowego, kulturowego do mistrzów takich jak Melville, Brancussi czy Fellini – nie doszukamy się solemnych przesłań. Są to raczej autokreacje, w których powaga i estyma przeplatają się z ironią i autoironią. W aurze ekscentryzmu, a nawet bufonerii wypełnia autor obowiązki moralne i intelektualne wobec swoich dzieł. Ekwilibrystyka pomiędzy lękiem, bólem i śmiechem, pomiędzy nieobliczalnością i pokorą, jest jego stanem stałym tak w życiu jak i w sztuce. Niepohamowane emocje rzutują na kształt jego prac; tak samo niepohamowany, jak wszyscy wiemy, bywa jego śmiech. Można zamyślić się nad zuchwałością tego artysty, zanurzonego w swej współczesności i podróżującego wciąż poza kres horyzontu. I przypomnieć słowa Horacego ze słynnej ody, którą żegnał Wergiliusza, swego przyjaciela wypływającego na morze: Nic dla człowieka nazbyt strome / Wedrzeć się chcemy i do nieba, głupcy.
Wiesław Borowski